niedziela, 13 maja 2012

„Świat mnie wabił” - Muzeum Arkadego Fiedlera w Puszczykowie.

To jest muzeum, którego nie mogłam pominąć będąc w okolicach Poznania. Miejsce przesiąknięte aurą podróży i literaturą. Mieści się ono w domu podróżnika i pisarza, a prowadzone jest przez jego rodzinę. Stwarza to rzadką możliwość rozmowy z bliskimi Arkadego Fiedlera.

Na parterze w kilku pomieszczeniach zgromadzono liczne pamiątki: statuetki, obrazy, maski, totemy, motyle i zdjęcia. Eksponatów jest tak dużo, że trzeba długo i uważnie je oglądać, a jestem pewna, że podczas kolejnej wizyty zauważy się coś nowego.

Wokół domu w ogrodzie znajduje się kilkanaście ciekawych replik: np. posąg z Wyspy Wielkanocnej, Kalendarz Azteków w kształcie koła, głowa olmecka z Meksyku, posąg Buddy, statek Kolumba Santa Maria, Piramida egipska i wiele innych. 

Muzeum jest naprawdę bardzo ciekawe, uważam nawet, że wręcz atrakcyjne i jeśli jeszcze nie byliście w nim, a będziecie w okolicach Poznania, to nie zapomnijcie o Puszczykowie.
My zwiedzaliśmy je indywidualnie, ale była akurat grupa z przewodnikiem i przyznam się, że trochę podsłuchiwałam, co opowiadał i jedno stwierdzenie bardzo mi się spodobało, a mianowicie brzmiało to mniej więcej tak:  Zamiłowanie do podróży, przyrody, ludzi i ciekawość świata wzbudził w Arkadym jego ojciec. Często wędrowali po okolicy, polnymi dróżkami, obserwowali przyrodę i zobaczcie Państwo, jak to jest: „czasem właśnie taka zwykła, niewielka ścieżka może wyprowadzić człowieka w świat” - ładne stwierdzenie, prawda? I tak właśnie było w przypadku Arkadego. 

Po odwiedzeniu tego miejsca zaczęłam się zastanawiać czy są jeszcze podobne muzea podróżników w Polsce. Znam jeszcze tylko jedno w Toruniu. Nawet nazywa się Muzeum Podróżników, a zgromadzone są tam pamiątki z podróży Toniego Halika i Elżbiety Dzikowskiej. Też miałam już przyjemność je odwiedzić.
I jakoś więcej takich muzeów nie znam, być może o nich nie wiem.

Mam prośbę :-)
Jeśli ktoś wie, gdzie jeszcze są takie miejsca, napiszcie. Może w Waszej okolicy są muzea związane z podróżami ogólnie lub z jakąś konkretną osobą, która była ciekawa świata i zgromadziła pamiątki ze swoich wojaży. A może gdzieś podczas Waszych wędrówek natknęliście się na takie muzeum.
Będę wdzięczna za informacje.

poniedziałek, 7 maja 2012

Majówka

W weekend majowy w ogóle nie ciągnie mnie do Azji... Cieszę się naszą polską wiosną, świeżą zielenią i stokrotkami w trawie. Uwielbiam kwitnące magnolie i jabłonie. W weekend majowy podróżuję po Polsce, czasem po Europie. Zwiedzam zamki, pałace, klasztory i z wielką przyjemnością spaceruję po parkach i ogrodach. Zawsze znajdzie się też jakieś ciekawe muzeum. Tegoroczny długi weekend rozpieszczał nas piękną pogodą, aż żal było siedzieć w domu. My rozpoczęliśmy naszą wędrówkę od Wolsztyna. W tym niewielkim, ale przyjemnym miasteczku, co roku o tej porze odbywa się Parada Parowozów – nie lada gratka dla miłośników lokomotyw parowych. Oprócz prezentacji pięknych i dostojnych parowozów można też odbyć przejażdżkę pociągiem retro lub nawet w kabinie maszynisty. Wieczorem tłumy ludzi oglądają widowisko światło, para i dźwięk. Kolejne dni spędziliśmy zwiedzając od wczesnych godzin rannych urocze zakątki Wielkopolski. Najpierw odwiedziliśmy pałac w Rogalinie z pięknym ogrodem w stylu francuskim. W środku zwiedza się tylko jedno skrzydło, więc jest tego niewiele, ale ten niedosyt zrekompensowała nam galeria obrazów w dawnej oranżerii i spacer zielonymi alejkami w ciszy poranka.


Zamek w Kórniku zwiedzaliśmy już w tłumie innych turystów, jest on chyba bardziej popularny i chętniej odwiedzany niż Rogalin. Budynek w stylu neogotyckim, niewielki z przechadzającą się od czasu do czasu Białą Damą. Wnętrza pięknie urządzone i przytulne. Za fotografowanie wnętrz niestety jest dodatkowa opłata i też niestety trzeba kupić kolejny bilet do parku otaczającego zamek do tzw. Arboretum. Park jest w stylu angielskim i jeszcze udało się nam zobaczyć piękne magnolie, bo zaczynały już przekwitać i gubić płatki.


Na krótko, ale jednak zaglądnęliśmy do pałacu w Będlewie. Podobały nam się wnętrza na parterze, w których mieści się restauracja. Mieliśmy nawet ochotę zjeść tam obiad, jednak po 25 minutach oczekiwania na kartę dań zrezygnowaliśmy.


Dotarliśmy też do muzeum Arkadego Fiedlera w Puszczykowie. Niewielki dworek z licznymi pamiątkami przywiezionymi z podróży i ze zdjęciami tego pisarza i podróżnika.

środa, 18 kwietnia 2012

Jedwabny Szlak - slajdowisko i książka


Poniedziałkowy wieczór spędziłam na slajdowisku i wieczorze autorskim Roberta Maciąga pod tytułem „Azja Centralna - Gdzie każdy jest Ci Bratem”. Można było kupić najnowszą książkę Roberta: „Tysiąc szklanek herbaty”. Zachęcona ciekawymi opowieściami o Jedwabnym Szlaku i ludziach spotkanych w drodze, nie mogłam jej nie kupić. Tym bardziej, że już wcześniej czytałam kilka kuszących recenzji.
Przeczytałam dopiero początek i już od pierwszych zdań lektura mnie zafascynowała. Bo czyż nie są prawdziwe i motywujące na przykład te słowa:

•„Tak jak przed telewizorem umiera wiara w drugiego człowieka, tak w podróży ta wiara powraca. Podróżowanie zwraca nam życie.”
•„Podróż oczyszcza nas z całego cywilizacyjnego nalotu”
•„Podróż jest najprostszym sposobem powrotu do zdrowego trybu życia.”

Wystarczy. To było tylko na zachętę. Te trzy cytaty pochodzą z jednej strony, a książka ma ich 320. Spodziewam się, więc znaleźć w niej mnóstwo takich podróżniczych i zarazem życiowych prawd, inspiracji i motywacji. Liczę, że będzie ona rozwinięciem wątków i historii opowiedzianych na slajdowisku.

sobota, 14 kwietnia 2012

Czasopisma podróżnicze, fodery, pocztówki...

Pogoda w to sobotnie popołudnie iście jesienna, ale przyznam się, że czasem lubię takie deszczowe dni. Dlaczego? Bo bez wyrzutów sumienia, siedzę sobie w domu i popijam herbatę waniliową w moim ulubionym kubku. Mam czas na swoje przyjemności. Czytam, piszę, oglądam… i przeglądam.

Dzisiaj zajrzałam do szafki, w której leżą ładnie poukładane stare numery moich czasopism podróżniczych. Są to w większości: VOYAGE, PODRÓŻE i kilka innych.
Tak je lubię, że wciąż nie mam zamiaru się ich pozbywać. Tym bardziej, że od czasu do czasu z nich korzystam, przeglądam i czytam.


Na tym zdjęciu jest pierwszy numer Voyage z maja 1998 roku. Wiecie która to okładka?

Teraz kupuję je o wiele rzadziej. Większość informacji znajduję w internecie.
Jeśli jednak trafi się jakiś interesujący numer, albo skusi mnie zdjęcie na okładce biorę i już.
Mam niestety słabość do gromadzenia i to nie tylko czasopism, bo trzymam też wszystkie książki podróżnicze, foldery, mapki i pocztówki. Książki na półkach i w stosikach, a całą resztę w kilkunastu pudełkach.



Otwieram czasem takie pudełko i wracam wspomnieniami do miejsc, które odwiedziłam, śledzę na mapkach trasy wędrówek, przypominam sobie nazwy hoteli. Spójrzcie na fotografię. To część pamiątek z zeszłorocznego wyjazdu do Francji. Czyż nie wyglądają zachęcająco? Naprawde miło sobie tak powspominać...



Mam też większość biletów wstępów do muzeów, a jak zapewne wiecie, niektóre z nich potrafią być naprawdę ciekawe.
Najbardziej oryginalny bilet jaki mam pochodzi z Muzeum Faberge z Baden Baden. Ma on formę banknotu. Posiada znaki wodne, wypukłe nadruki i jest bardzo elegancki. Ciekawy pomysł, taki bilet każdy chętnie zachowa. Znajdziecie go na zdjęciu poniżej.



Zastanawiam się czy dużo jest takich zbieraczy jak ja? Myślę i mam nadzieję, że nie jestem w tym odosobniona. Czy też trzymacie stare czasopisma, zbieracie pocztówki i nie możecie się oprzeć by z każdego muzeum czy biura informacji turystycznej zabrać ze sobą kilka broszur?
Czekam na Wasze komentarze :-)

sobota, 24 marca 2012

Wiosna w Polsce i Nowy Rok na Bali

W pierwszym dniu wiosny na facebooku napisałam tak:
Wiosna to dla mnie ciepłe, jasne dni, słońce, wiatr niosący dobrą energię i radość... to tulipany i zapach hiacyntów... to czas wiosennych porządków i nowych pomysłów...Lubię wiosnę!
No cóż? Dzisiaj bym jeszcze dodała, że wiosna to też wstrętne wirusy grypowe, które atakują znienacka i nie pozwalają cieszyć się pierwszymi ciepłymi dniami, nie ma mowy o porządkach i jakoś trudno zebrać myśli, ale może jakoś poskładam w całość to, co chcę dzisiaj napisać.
Będzie o pewnym święcie na wyspie Bali.



Rozmawiałam dzisiaj z koleżanką, która tam mieszka i wspomniała mi, że wczoraj na Bali obchodzono święto Nyepi - tak zwany Dzień Ciszy, który rozpoczyna ich Nowy Rok. Już sama nazwa zabrzmiała intrygująco, a gdy się dowiedziałam, że jest to też dzień ciemności i medytacji, temat zaciekawił mnie jeszcze bardziej.
W tym dniu Balijczycy nie wychodzą z domów, nie wolno im też zapalać świateł, ani nawet świeczek. Nie mogą robić niczego, co by ich rozpraszało i mogłoby przeszkodzić w medytacji i refleksji. Ma to być spokojny dzień, w którym trzeba się skupić tylko na swoich przemyśleniach. Niektórzy też nie rozmawiają z nikim i poszczą w tym dniu.
Puste ulice, cisza, wszystko zamknięte, łącznie z lotniskiem. Co ciekawe, turyści też muszą uszanować lokalną tradycję. Nie wolno im wychodzić z hoteli, ani przebywać na plaży.
Podoba mi się to święto. Podoba mi się nastrój tego dnia. Przecież tak rzadko mamy możliwość pobyć sam na sam z naszymi myślami.

niedziela, 4 marca 2012

Tajlandia, Krabi i wyspy Phi Phi

I już jestem w Polsce. Szybko trzeba było powrócić do codzienności, kapryśnej pogody i do pracy. Jednak w ciągu dnia myśli często jeszcze uciekają w stronę Azji… wystarczy, że na moment je uwolnię, a już pędzą w tamtym kierunku.



Nasz wyjazd podzielony był na dwie części. Pierwsza to totalna laba, relaks, plaża, morze i nurkowanie w Tajlandii.
Dzisiaj napiszę więc parę słów o Krabi i wyspach Phi Phi w Tajlandii.
Trzeba przyznać, że są one urocze. Widoki, jak z bajki, pionowe skały wyrastają z morza, woda mieni się wszystkimi najpiękniejszymi odcieniami szmaragdu i turkusu. Słońce, jak wszędzie daje radość i energię, powietrze pachnie tropikami, wokół egzotyczne kwiaty. Sądzę, że tak może wyglądać raj. W tym raju zaplanowaliśmy kilka nurkowań.



Pierwsze zejścia pod wodę trochę nas rozczarowały. Niedaleko naszej plaży przy tzw. lokalnych wyspach widoczność była kiepska, rafa zupełnie nieciekawa, wręcz uboga, jedyną atrakcją był żółty konik morski, którego widziałam pierwszy raz na wolności, bo wcześniej tylko w akwarium, ale to się nie liczy. Niewątpliwą zaletą była też temperatura wody, około trzydziestu stopni.

Przez kolejne dwa dni nurkujemy przy wyspach Phi Phi. Tworzą one Park Narodowy. Płyniemy tam ponad dwie godziny. Atmosfera na łodzi jest całkiem miła, międzynarodowe towarzystwo i wesołe rozmowy. Po drodze mijamy kolejne skały z uroczymi zatoczkami i plażami.
Jedna z wysp przypomina kształtem ogromnego kurczaka, stąd zapewne jej nazwa: Chicken Island. Przepływamy też obok słynnej „Niebiańskiej Plaży”, na której w 2000 roku kręcono film z Leonardo DiCaprio, o tymże tytule. Plaża ze względu na swą urodę, jak najbardziej zasługuje na miano niebiańskiej, jednak tłumy, które ją teraz odwiedzają trochę psują jej czar.
Warto było płynąć łodzią ponad dwie godziny, żeby zanurkować przy wyspach Phi Phi. Tutaj widoczność była doskonała, rafa piękna, bogata fauna i flora, ławice kolorowych rybek, żółwie, ogromne meduzy... W płytszych miejscach słońce oświetlało dno morza, uwydatniając kolory i piękno podwodnego świata. Natknęliśmy się też na żółwia i kilkanaście rekinów. Przy rekinach nie było nam do śmiechu i pomimo tego, że były to rekiny rafowe, które raczej nie atakują ludzi, to i tak adrenalina była duża.



Ostatni dzień w Krabi spędzamy na plaży. Plaża Ao Nang jest jedną z najpopularniejszych w tym rejonie. Rano widzimy, jak liczne grupki ludzi wypływają charakterystycznymi długimi łodziami na okoliczne wyspy i mniejsze plaże. Dzięki temu na Ao Nang nie ma tłumów. Rano jest odpływ, plaża jest, więc szeroka, a morze płytkie. Siedzimy w cieniu, bo w słońcu się nie da. Kąpiel w morzu też nie daje orzeźwienia, ale wcale mi to nie przeszkadza. Lubię ciepło.



Wieczorem siedzę na tarasie naszego domku i wsłuchuję się w dźwięki. Próbuję czytać książkę, ale nie mogę. Wolę patrzeć i słuchać. Z balkonu widzę ogromną wapienną skałę, wysokie palmy i bujną zieleń. W gęstym i ciepłym powietrzu unosi się słodki zapach kwiatów. Słychać ptaki, gekony i chyba małpy, potem rozpoczęły swój koncert cykady. Grały jak oszalałe, tak głośno, że zagłuszyły wszystko inne. Za chwilę z pobliskiego meczetu dobiegły śpiewy muezina. Siedziałam na tym tarasie i z wdzięcznością chłonęłam ciepłe, egzotyczne chwile.

czwartek, 23 lutego 2012

Spokój nad Mekongiem

Obiecałam wspomnienia z moich wcześniejszych wyjazdów, ale dzisiaj jest okazja do bieżącej relacji z podróży. Od dwóch tygodni jestem w Azji. Oczywiście miałam zamiar pisać posty od początku, ale na zamiarze się skończyło. W czasie podróży jest tyle atrakcji, że zawsze w końcu brakuje mi czasu na pisanie. Robię tylko krótkie notatki. Ale dzisiaj poczułam potrzebę żeby napisać o miejscu w którym właśnie jestem.
Z przyjemnością wyjechałam z mroźnej Polski i uciekłam zimie. Mam to czego chciałam. Słońce, niemiłosierny upał w południe, ciepłe wieczory. Za tym tęskniłam i wcale nie mam dosyć.



Siedzę właśnie nad Mekongiem w cudownym Luang Prabang w Laosie. Jest to miasto świątyń i mnichów. Luang Prabang wpisane jest na listę UNESCO i jest po prostu rewelacyjne. Urocze i spokojne. Specyficzną atmosferę miasteczka tworzy kolonialna architektura, buddyjskie świątynie, mnisi oraz nowicjusze, których jest tu ponad trzystu. Chodzą ulicami, a ich pomarańczowe szaty powiewają na wietrze i wyglądają jak motyle. Trudno się powstrzymać od robienia zdjęć. Na szczęście nie mają nic przeciwko temu. Są trochę nieśmiali, ale zawsze się uśmiechają i chętnie rozmawiają z turystami.



Pierwszych nowicjuszy spotkaliśmy nad brzegiem Mekongu, ten którego zaczepiliśmy miał dopiero 14 lat. Do klasztoru mogą wstąpić już od trzynastego roku życia. Większość nowicjuszy to prawie dzieci, nastolatki i każdy chłopak musi zaznać klasztornych rygorów.
Drugiego spotkaliśmy w przedsionku świątyni. Na murku miał rozłożone książki i coś pisał, odrabiał zadanie domowe. Miał siedemnaście lat. Lepiej mówił po angielsku. W jego klasztorze jest siedemnastu nowicjuszy i dwóch mnichów. Rozmawialiśmy chwilkę o ich życiu codziennym. Chodzą do szkoły, uczą się angielskiego, czytają nauki Buddy, sprzątają, medytują, śpiewają mantry. Obok każdej świątyni jest dla nich internat, wokół dużo zieleni i kwiatów, na sznurkach suszą się pomarańczowe szaty. Jest cicho i spokojnie. A takich świątyń w Luang Prabang jest trzydzieści trzy. Wszystkie witają odwiedzających otwartymi drzwiami i każdy może tu odnaleźć spokój duszy.



W Luang Prabang czas płynie wolno, jak wody Mekongu. Ulicami jeżdżą tuk tuki, klimatyczne kafejki i restauracje otwarte są już od rana, tak samo jak stragany z owocami lub jedzeniem. Pomiędzy nimi proste drewniane laotańskie domki. Wzdłuż wszystkich uliczek, przed każdym domem stoją donice z egzotycznymi kwiatami. Tu dzieciaki biegają boso, chodzą kury, pieją koguty. Pies śpi na środku drogi, a kot leniwie przeciąga się na ławce. Ludzie są mili i uśmiechnięci. Nie widziałam, żeby ktoś się denerwował czy też mówił podniesionym głosem.

Gdy tylko słońce zajdzie główna ulica miasteczka zostaje zamknięta dla ruchu kołowego i rozpoczyna się Nocny Targ tak zwany Night Market. Kobiety rozkładają swoje towary na ziemi. Znowu trudno powstrzymać się od fotografowania. Tu kolorowe szale, tam wyszywane torebki, orientalne lampy, srebrna biżuteria, obrazy, figurki Buddy, drewniane słonie… Trudno też powstrzymać się od zakupów. Nastrój jest cudowny, palą się lampki, z bocznych uliczek dobiegają zapachy laotańskich potraw, bo tam z kolei rozłożone są na stołach wszystkie lokalne specjały. Nawet nie wiem jak się nazywają, ale są tanie i pyszne. Je się pałeczkami, talerze często zastępują liście bananowca.
Za niecałe dwie godziny idę znowu na Night Market i muszę się nim nacieszyć, bo już niedługo będę go oglądała tylko na zdjęciach.



niedziela, 5 lutego 2012

Święta bazylia to Królowa Ziół.

Tulsi czyli Holy Basil zwana świętą bazylią lub azjatycką bazylią jest bardzo popularna w Indiach.
Znanych jest kilka jej odmian: Rama Tulsi, mniej powszechna to Kriszna Tulsi i najrzadsza Vana Tulsi. Dla Hindusów to jedna z najświętszych roślin, czczona jako bogini –Tulasi Dewi (była ona towarzyszką Wisznu). Uprawiana jest w świątynnych ogrodach i w domach.



Hindusi uważają, że codziennie powinno się zjeść przynajmniej jeden liść świętej bazylii, ze względów religijnych, zdrowotnych i po to by odpędzić demony.
Ceniona jest w indyjskiej medycynie ludowej już od tysiącleci. Ma dobroczynny wpływ na organizm, zwiększa odporność, działa przeciwzapalnie i przeciwbakteryjnie, eliminuje toksyny, uspokaja, wpływa korzystnie na układ trawienny. To po prostu uzdrawiający balsam dla ciała, ducha i umysłu. Nic tylko jeść bazylię. Ja akurat piję. Herbatę ze świętej bazylii.
Kiedyś dostałam od znajomego z Kalkuty dwie herbaty bazyliowe: Tulsi Ginger czyli bazyliową z dodatkiem imbiru i Tulsi Chai Masala – mieszankę herbaty Assam, świętej bazylii i korzennych przypraw.
Obie są przepyszne i uwielbiam ich egzotyczny aromat. Święta bazylia ma bardzo przyjemny smak i pachnie podobnie jak goździki. W takie mroźne zimowe dni herbaty te rewelacyjnie rozgrzewają, poprawiają nastrój i pozwalają myślom powędrować w stronę Azji.
Podobno można je też przyrządzać na zimno z kostkami lodu, jako Ice Tea. Takiej jeszcze nie próbowałam i na razie raczej nie spróbuję. Na pewno nie dzisiaj. Może kiedyś w jakiś letni upalny dzień.

niedziela, 29 stycznia 2012

Podróże to taki wdzięczny temat.

Każdy je przecież lubi i o nich marzy. O podróżach chętnie się rozmawia i o podróżach wszyscy teraz piszą.
Wyjazd za granicę nie jest już dzisiaj jakąś wielką ekstrawagancją ani przywilejem tylko dla wybrańców. Sami wiecie, po co jeździmy: żeby odpocząć z dala od domu, wędrować nowymi szlakami, odwiedzać fascynujące miejsca, poznawać ludzi... pracować... A potem opowiadamy o naszych przeżyciach. Chyba dobrze, że jest w nas chęć dzielenia się "nowym" i tym, co nas zachwyciło i na szczęście każdy robi to inaczej. Każdy idzie inną ścieżką, zauważa inne detale, spotyka innych ludzi. Każdy opisuje to na swój sposób i w swoim stylu. Dlatego, ile by nie było tych relacji, zawsze będą się one różniły. Pozwolą spojrzeć na świat z innej, bo nie z naszej perspektywy.
W internecie czytam blogi podróżnicze, artykuły i relacje z różnych stron świata. Czytam książki opisujące te same miejsca, a każda jest przecież inną przygodą. Nie mam dosyć
Zastanawiam się nawet czasem, czy kiedyś literatura podróżnicza mi się znudzi? Sama nie wiem, ale jak na razie, jestem od niej uzależniona. Wciąż czytam – najwięcej o Azji, bo moim ulubionym kierunkiem jest właśnie Azja i chociaż od dziecka fascynowała mnie kultura Ameryki Południowej, cywilizacje Majów i Azteków, to los jednak skierował mnie najpierw w stronę Azji. Może dobrze, że tak się stało, bo była to miłość od pierwszego wejrzenia - ten kolorowy i różnorodny kontynent mnie urzekł. Pierwsze były Indie, potem Tajlandia, Kambodża, Indonezja, jeszcze raz Indie, a ostatnio Malezja i Singapur.
Lubię też naszą Europę. Jest teraz tak łatwo dostępna, bliska. Pociągają mnie europejskie stolice i maleńkie miasteczka, architektura, zamki, katedry i klasztory.
Nie pisałam wcześniej bloga i teraz żałuję, że nie opisywałam swoich wrażeń na bieżąco. Mam różne pamiątki, zdjęcia, mam też luźne zapiski i notatki. Wykorzystam je i będę od czasu do czasu zamieszczała tutaj relacje z moich wcześniejszych podróży. Niech Kufer Podróżnika się zapełnia:-)

poniedziałek, 23 stycznia 2012

Rok Wodnego Smoka wróży pomyślność !

Dzisiaj pierwszy dzień Chińskiego Nowego Roku. Jest to jedno z najważniejszych świąt chińskich, rozpoczyna także trwający piętnaście dni Festiwal Wiosny. Chińczycy zamykają stare sprawy, rozpoczynają nowe, widać entuzjazm i radość, a w powietrzu unosi się jakaś taka dobra, pozytywna energia.

W zeszłym roku podczas tego święta byliśmy akurat w Malezji i nie mogłam sobie odmówić wizyty w China Town.
Dzielnica, która zazwyczaj tętni życiem była niemalże wyludniona. China Town jest przecież zawsze gwarne, zatłoczone i głośne, trzeba przeciskać się przez tłumy ludzi zgromadzonych przy straganach, co krok rozbrzmiewa jakaś inna muzyka, która zlewa się w jedno jazgoczące brzmienie, rozchodzą się zapachy chińskich przekąsek i potraw.
W tych dniach w mieście było jednak spokojnie, Chińczycy wyjechali do swoich rodzin, a my chyba w sumie skorzystaliśmy na tym. Bez przepychania, bez zgiełku spacerowaliśmy ulicami China Town w Kuala Lumpur.
Ulice oczywiście tonęły w czerwieni i złocie, bo czerwień chroni, symbolizuje szczęście, przynosi fortunę. Czerwone papierowe lampiony rozwieszone nad ulicami, w oknach i w drzwiach domów za dnia wyglądały trochę kiczowato, ale o zmierzchu oświetlały budynki ciepłym, łagodnym światłem. Drzewka bambusowe ozdobione czerwonymi kartkami z życzeniami, wstęgi i frędzle uzupelnialy dekorację.



W wielu miejscach wisiały symbole wiosny, powodzenia i bogactwa przywołujące fortunę. W tłumaczeniu brzmią one mniej więcej tak: „Szczęście przybyło”, „Niech pieniądze i bogactwa napływają”. Pieniądz, fortuna, powodzenie - o to troszczą się Chińczycy gdy witają Nowy Rok i życzą sobie wzajemnie: „Obyś był bogaty”.



Modlą się też o wszelką pomyślność i szczęście w świątyniach. Przechodząc obok jednej z nich poczuliśmy zapach palonych kadzidełek, gdy weszliśmy do środka dym aż szczypał w oczy, niewielkie pomieszczenie było zadymione. Obserwowałam ludzi, jak się modlą, jakie rytuały wykonują. Zapalali kadzidełka i trzymając je w złożonych do modlitwy dłoniach lekko skłaniali się, klękali, zamykali oczy, medytowali w skupieniu. Atmosfera była mistyczna i uduchowiona. Potem wrzucali do skrzynki pieniądze, brali jakieś żółte karteczki z chińskimi znakami - niestety nie udało mi się dowiedzieć, co na nich było napisane, chociaż kusiło mnie bardzo, żeby zapytać, nie zdobyłam się jednak na to. W takiej chwili, w świątyni, po prostu nie wypadało.



Rozpoczął się właśnie Rok Wodnego Smoka, a smok ten dobrze wróży. Jest dostojny silny, odważny i postępowy, w dodatku jest też sprawiedliwy, szlachetny i przyjaźnie nastawiony do ludzi, daje to ponoć nadzieję na dobry rok, korzystny dla nowych przedsięwzięć, rozwój i zażegnanie światowego kryzysu.