Obiecałam wspomnienia z moich wcześniejszych wyjazdów, ale dzisiaj jest okazja do bieżącej relacji z podróży. Od dwóch tygodni jestem w Azji. Oczywiście miałam zamiar pisać posty od początku, ale na zamiarze się skończyło. W czasie podróży jest tyle atrakcji, że zawsze w końcu brakuje mi czasu na pisanie. Robię tylko krótkie notatki. Ale dzisiaj poczułam potrzebę żeby napisać o miejscu w którym właśnie jestem.
Z przyjemnością wyjechałam z mroźnej Polski i uciekłam zimie. Mam to czego chciałam. Słońce, niemiłosierny upał w południe, ciepłe wieczory. Za tym tęskniłam i wcale nie mam dosyć.
Siedzę właśnie nad Mekongiem w cudownym Luang Prabang w Laosie. Jest to miasto świątyń i mnichów. Luang Prabang wpisane jest na listę UNESCO i jest po prostu rewelacyjne. Urocze i spokojne. Specyficzną atmosferę miasteczka tworzy kolonialna architektura, buddyjskie świątynie, mnisi oraz nowicjusze, których jest tu ponad trzystu. Chodzą ulicami, a ich pomarańczowe szaty powiewają na wietrze i wyglądają jak motyle. Trudno się powstrzymać od robienia zdjęć. Na szczęście nie mają nic przeciwko temu. Są trochę nieśmiali, ale zawsze się uśmiechają i chętnie rozmawiają z turystami.
Pierwszych nowicjuszy spotkaliśmy nad brzegiem Mekongu, ten którego zaczepiliśmy miał dopiero 14 lat. Do klasztoru mogą wstąpić już od trzynastego roku życia. Większość nowicjuszy to prawie dzieci, nastolatki i każdy chłopak musi zaznać klasztornych rygorów.
Drugiego spotkaliśmy w przedsionku świątyni. Na murku miał rozłożone książki i coś pisał, odrabiał zadanie domowe. Miał siedemnaście lat. Lepiej mówił po angielsku. W jego klasztorze jest siedemnastu nowicjuszy i dwóch mnichów. Rozmawialiśmy chwilkę o ich życiu codziennym. Chodzą do szkoły, uczą się angielskiego, czytają nauki Buddy, sprzątają, medytują, śpiewają mantry. Obok każdej świątyni jest dla nich internat, wokół dużo zieleni i kwiatów, na sznurkach suszą się pomarańczowe szaty. Jest cicho i spokojnie. A takich świątyń w Luang Prabang jest trzydzieści trzy. Wszystkie witają odwiedzających otwartymi drzwiami i każdy może tu odnaleźć spokój duszy.
W Luang Prabang czas płynie wolno, jak wody Mekongu. Ulicami jeżdżą tuk tuki, klimatyczne kafejki i restauracje otwarte są już od rana, tak samo jak stragany z owocami lub jedzeniem. Pomiędzy nimi proste drewniane laotańskie domki. Wzdłuż wszystkich uliczek, przed każdym domem stoją donice z egzotycznymi kwiatami. Tu dzieciaki biegają boso, chodzą kury, pieją koguty. Pies śpi na środku drogi, a kot leniwie przeciąga się na ławce. Ludzie są mili i uśmiechnięci. Nie widziałam, żeby ktoś się denerwował czy też mówił podniesionym głosem.
Gdy tylko słońce zajdzie główna ulica miasteczka zostaje zamknięta dla ruchu kołowego i rozpoczyna się Nocny Targ tak zwany Night Market. Kobiety rozkładają swoje towary na ziemi. Znowu trudno powstrzymać się od fotografowania. Tu kolorowe szale, tam wyszywane torebki, orientalne lampy, srebrna biżuteria, obrazy, figurki Buddy, drewniane słonie… Trudno też powstrzymać się od zakupów. Nastrój jest cudowny, palą się lampki, z bocznych uliczek dobiegają zapachy laotańskich potraw, bo tam z kolei rozłożone są na stołach wszystkie lokalne specjały. Nawet nie wiem jak się nazywają, ale są tanie i pyszne. Je się pałeczkami, talerze często zastępują liście bananowca.
Za niecałe dwie godziny idę znowu na Night Market i muszę się nim nacieszyć, bo już niedługo będę go oglądała tylko na zdjęciach.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz